czwartek, 7 kwietnia 2016

Wiemy niemal wszystko i Smoleńsk kłamstwo i mit



Wiemy niemal wszystko

Prof. Paweł Artymowicz, fizyk, o wątpliwościach wokół katastrofy smoleńskiej, których nie ma

JOANNA PODGÓRSKA: - Polacy może nie wierzą masowo w zamach, choć i takich nie brakuje, ale spora część deklaruje, że w końcu nie wie, co tak naprawdę stało się pod Smoleńskiem. To efekt „naukowych" rewelacji zespołu Macierewicza?
PAWEŁ ARTYMOWICZ: - Na wszystkie teorie i wątpliwości zgłaszane przez zespół sejmowy Macierewicza, który teraz przekształcił się w podkomisję przy MON, są fachowe, na­ukowe odpowiedzi, tylko że oni je ignorują i starają się udo­wodnić, że prawda jest nieznana. Przebieg katastrofy smo­leńskiej jest moim zdaniem najlepiej zbadany, w dziejach lotnictwa, od strony technicznej. Sukces Macierewicza pole­ga na tym, że udało mu się przekonać część opinii, że jest od­wrotnie. Tworzy teorie, które kojarzą mi się z łysenkizmem; pseudonauką. Za sprawą Łysenki Związek Radziecki sam się pozbawił prawdziwej genetyki. Tylko że początkowo była to autopromocja samego Łysenki. Dopiero znacznie później została zaakceptowana przez partię, która przyjęła jego linię jako jedynie słuszną. Z teorią zamachu smoleńskiego jest na odwrót. Inicjatywa wyszła od „komitetu centralnego” partii PiS i za sprawą partii rodziły się i były nagłaśniane pseudonaukowe teorie alternatywne.

Spróbujmy je pokrótce prześledzić. Według zespołu Macierewicza zaczęło się od nieprawdziwych informacji podawanych pilotom przez kontrolerów, którzy dostawali rozkazy z Moskwy, tupolew mimo to odchodził już na drugi krąg, przeleciał nad brzozą, a potem nastąpiła seria eksplozji i samolot rozpadł się w powietrzu.
Kontrolerzy mogli najwyżej przyczynić się, stworzyć oko­liczności sprzyjające katastrofie, ale nie ją spowodować. Nie mogli rozkazywać załodze samolotu kraju NATO. Byłoby to też sprzeczne z cywilnymi przepisami UE. Nie mogli też ani nie powinni zamknąć lotniska. Kiedy załoga na własne życzenie zaczęła nieprzepisowe podejście do lądowania, powinni byli podać te informacje meteorologiczne, które podali. Spełnili też swe zasadnicze zadanie doprowadzenia samolotu do tzw. minimalnej wysokości zniżania (100 m) w odległości ok. 2,5 km od progu pasa. Dalej miał nastąpić meldunek załogi o zobaczeniu świateł lądowiska lub odej­ściu. Pilot, nie widząc pasa, zniżył się jednak w dolinie prawie do jego poziomu, zanim podjął nieudaną, spóźnioną próbę awaryjnego odejścia na drugi krąg. Kontrolerowi słusznie zarzuca się spóźnione wydanie ostrzeżenia „Gorizont 101” o niebezpiecznym położeniu samolotu. Był wtedy ok. 70 m nad ziemią zamiast 100 m. Jednak gdyby wówczas piloci wy­konali to polecenie, uniknęliby katastrofy Znaczenia tej awa­ryjnej rosyjskiej komendy żaden pilot 36. specpułku wów­czas nie znał, bo szkolenie jej nie obejmowało, a większość nie znała rosyjskiego. Na niedozwolone polskimi przepisami lotnisko wysłano załogę niewyszkoloną, bez faktycznych uprawnień do jedynego legalnego wtedy podejścia na dwie radiolatarnie NDB.

Następny argument to „pancerna brzoza". Skrzydło potężnego samolotu nie mogło się rozpaść po uderzeniu w drzewo.
Ta teza opiera się na błędnych obliczeniach prof. Wiesła­wa Biniendy, co zostało rozstrzygnięte w 2014 r. na najwięk­szej konferencji skupiającej polskich inżynierów i specjali­stów lotniczych „Mechanika w Lotnictwie” w Kazimierzu Dolnym. Przypomniałem tam wyniki prac dr. Morki i naukowców z Wojskowej Akademii Technicznej, którzy znacznie poprawniej niż prof. Binienda rozumieją dzia­łanie programu do symulacji zderzeń. Potrafią dobrać właściwe modele materiałowe i grubości blach tupolewa. Profesor przyjął blachy trzykrotnie grubsze niż w rzeczy­wistym Tu-154. To oraz błędy w sposobie obliczeń dało karykaturalnie fałszywe wyniki przypominające filmy animowane Disneya.
    Grupa Morki uzyskała diametralnie różny wynik: skrzydło w zderzeniu z drzewem jest rwane i odłamuje się na pniu. Grupa ta badała zderzenie z przeszkodą niedeformowalną. Ja urealniłem to założenie, badając, jak wyglądało zderzenie z realistyczną brzozą, która ugina się i pęka 6,5 m nad ziemią, tak jak to się stało naprawdę. Dodatkowo niewiele osób zauważyło, że brzoza pęknięta jest także u podstawy. Pień pękł i pochylił się, ale nie prze­wrócił. Konieczność tego stanu rzeczy wynika z moich sy­mulacji. Najpierw poddało się skrzydło i rozdarło na dwie części na masywnym pniu, a potem pod wpływem siły uderzenia pień wygiął się w łuk i pękł na dwóch wysoko­ściach. Szczegółowo badali przełom biegli Prokuratury Wojskowej. Przełamany pień można złożyć z powrotem w jedną całość i zobaczyć, że nie utracił wiele drewna. Jeśli moje wyniki byłyby niesłuszne, a Biniendy prawdzi­we, to skrzydło musiałoby zniszczyć wielki sektor pnia, co zostało wykluczone. Wszystkie zagadnienia technicz­ne badały duże zespoły specjalistów technicznych, około stu osób. Konsultantów Macierewicza jest mała garstka i nie są dobrymi fachowcami. Nie zdołali przeprowadzić poprawnej symulacji zderzenia ani lotu końcówki skrzy­dła, gdzie też popełnili karykaturalne błędy.

Przekonują jednak, że na pokładzie musiało dojść do eksplozji, bo inaczej wrak nie byłby tak rozdrobnio­ny. Dowodem na wybuch mają być też powyrywane nity, które musiało wypchnąć działające od wewnątrz potężne ciśnienie.
To zostało dawno wyjaśnione. W czasie katastroficznych odkształceń samolotu nity są ścinane oraz wyrywane. W laboratoriach robi się próby wytrzymałości samolotu i podczas takich doświadczeń trzeba uważać, bo po sali z dużą prędkością latają nity wyskakujące z konstrukcji. Ta kwestia była omawiana na konferencji w Kazimierzu, ale konsultanci Macierewicza tam się nie pojawili, bo boją się konfrontacji ze środowiskiem lotniczo-technicznym. Jeśli chodzi o jakoby nienaturalne rozdrobnienie wraku, to kłamstwo. Zespół Macierewicza nie ma pojęcia o ba­daniu katastrof lotniczych. Rozdrobnienie było typowe. Wystarczy przeczytać raporty komisji badających podobne wypadki, zwłaszcza gdy samolot spada odwrócony w las, a nie na gładki teren. Znajomi Macierewicza obliczają ja­kąś swoją rzeczywistość i sądzą, że samolot nie może się rozpaść na więcej niż kilka kawałków, robią też dziwaczne porównania do pękających parówek. Do nonsensu, że „jeśli są odłamki, to musiały być wybuchy”, dr inż. Szuladziński doszedł w istocie przed zrobieniem obliczeń. Aby tak twier­dzić, trzeba nie znać fizyki i nie widzieć z bliska żadnej katastrofy, nawet kolejowej czy samochodowej. Spytałem prof. Jacka Rońdę, ile raportów z realnych wypadków prze­czytał. Okazało się, że żadnego.

Eksperci Macierewicza przekonują też, że po uderzeniu ciężkiego samolotu w miękką glebę powinien powstać krater, a go nie było.
Nie było i być nie powinno. To rozpaczliwy pomysł wzię­ty z portalu internetowego, podchwycony przez ludzi ta­kich jak inżynier Glen Jorgensen uczestniczący w pracach podkomisji Macierewicza. Formułując nieistniejący pa­radoks, pomylił przyspieszenie z siłą. Inżynier powinien umieć oszacować, jak głęboki krater powstanie przy zna­nych parametrach podmokłego gruntu i uderzenia. I tu nie potrafiono nic poprawnie obliczyć. Ja zrobiłem to dwie­ma różnymi metodami. Jedna to oszacowanie naprężeń w uderzanym gruncie. Na podstawie prędkości zderzenia, masy samolotu i pola powierzchni kontaktu oszacowałem, że w najbardziej nawet sprzyjających warunkach, kiedy cała energia uderzenia przechodzi w deformację gruntu, zagłębienie będzie płytsze niż 30 cm; realistycznie być może 10 cm. Druga metoda oparta była na fizyce powsta­wania kraterów, jaką w astrofizyce obserwuje się na ciałach takich jak Księżyc czy Ziemia, gdy uderzają w nią meteo­ryty. Według tej metody wgłębienie powinno mieć około 12 cm, czyli jak w pierwszej metodzie. Katastrofa lotnicza to chaos. Jedne kawałki wraku nie zostawiają widocznego zagłębienia, a inne potrafią wbić się na metr głębokości. Krateru jednak nie ma. Specjalistom Macierewicza pole­cam podręcznik fizyki.

To, że nadal nie mamy w Polsce wraku, ma znaczenie? Oczywiście, nie można zbadać katastrofy bez wraku, ale wrak jest. Nie zniknął. Nie zagubił się jak malezyjski boeing w oceanie. Polska komisja i prokuratorzy zawsze mieli do niego dostęp. Była zgoda na wszystkie badania, jakie polska strona chciała wykonać.

Ale wraku nie odtworzono dokładnie z fragmentów.
Pieczołowite odtwarzanie samolotu to fotogeniczny mit, propagowany przez telewizyjne programy o katastrofach. Rekonstrukcję robi się w przypadkach, gdy przyczyna lub przebieg katastrofy są nieznane. W przypadku Lockerbie, gdzie Boeing 747 rozpadł się na dużej wysokości, trzeba było odkryć, jak przeprowadzono akt terrorystyczny. Zre­konstruowano tylko tę część kadłuba, w której były ślady wybuchu. Po zebraniu wystarczających dowodów wyklu­czających, tak jak w Smoleńsku, zarówno eksplozje, jak i terroryzm, nie robi się standardowo całościowej rekon­strukcji. Wypadek smoleński jest bardzo prosty do ana­lizy, gdyż pozostawił nietypowo dużo dowodów, śladów w terenie i w bardzo licznych rejestratorach. Przyczyną był fatalny ludzki błąd, na którym zaważyło m.in. niewy­starczające wyszkolenie załogi.

Ostatnio Antoni Macierewicz mówił, że 250 świadków widziało dym unoszący się z silników i odpadające jeszcze w powietrzu części tupolewa.
Nie wiem, skąd u niego taka fantazja. Z zeznań świad­ków, którzy byli przepytywani nawet przez „niepokor­nych" dziennikarzy, wynika, że nikt nie widział rozpadu samolotu w powietrzu, poza urwaniem końcówki skrzydła. Mówiono o ogniu wydobywającym się z silników. Tupolew kosił gałęzie drzew, niektóre wpadały do silników, były mielone i spalane. Wtedy rzeczywiście obserwuje się dym, a nawet kilkumetrowy płomień. Nie ma w tym nic dziwnego.

Najnowszy wątek to nieprzebadana wada fabryczna w tym typie samolotów.
Macierewicz nie ma szczęścia, sugerując, że silnik mógł mieć ukrytą wadę. Badania silników były robione szczegól­nie wnikliwie przez śledczych. W Polsce zdarzyły się dwie duże katastrofy Iłów 62 z podobnymi silnikami. W 1980 r. samolot Kościuszko spadł w Kabatach, a badania płk. An­toniego Milkiewicza wykazały, że przyczyną była ukryta wada materiałowa wału silnika. Rosjanie nie chcieli przyjąć tej wersji, ale płk Milkiewicz nie ustępował. Został usunięty ze swego stanowiska, ale Rosjanie uznali w końcu prawdę. To jeden z najlepszych na świecie specjalistów zajmujących się awariami tego typu silników. To on obecnie stoi na czele zespołu biegłych Prokuratury Wojskowej. Trudno znaleźć ko­goś o większych kompetencjach, a jak widzimy, o silnikach wypowiada się historyk z wykształcenia Antoni Maciere­wicz. Zapisy detektorów są zupełnie jasne. Silniki pracowały do końca, nie spowodowały katastrofy.

Część biegłych rozpoznała głos gen. Andrzeja Błasika w kokpicie. Dla Macierewicza takie stwierdzenia to „zaprzaństwo". Jak to było?
Ktoś był w kokpicie przed lądowaniem, kiedy załodze nie powinien nikt prze­szkadzać. Było parę początkowych wersji stenogramu rozmów i frazy przypisywa­no różnym ludziom. Nagrania ścieżki mi­krofonowej rekordera dźwięku zrobione przed 2012 r. były niewyraźne. Prokurato­rzy doszli do wniosku, że należy spróbo­wać poprawić techniczną jakość nagrania poprzez dziewięciokrotnie większą częstość próbkowania i dużo bardziej zaawansowane, specjalne algorytmy ob­róbki cyfrowej. To się udało w 2014 r. Następny etap to spi­sywanie stenogramu. I tu wyniki odsłuchów różnych ekspertów mogą się między sobą nadal różnić. Nagrania w wielu miejscach są ciągle zaszumione i niewyraźne. Nie będzie jednej, pewnej i niezmiennej wersji. Stenogramy zależą od metodologii i od liczby odsłuchujących osób. Zrobiono je najlepiej, jak się dało. Uznano, że ze znacz­nym prawdopodobieństwem to właśnie gen. Błasik był w kokpicie. Pewność identyfikacji nie jest jednak i nigdy nie będzie stuprocentowa.

Podnoszony jest argument, że nie mamy oryginałów czarnych skrzynek.
A jak będziemy już mieli oryginały, to będziemy twierdzić, że są sfałszowane? Jeśli odrzucimy wszystko, czego dotykała ręka Rosjan, jako podejrzane, to faktycznie nie zakończymy nigdy śledztwa i o to może niektórym chodzi. Odrzucać do­wody zebrane w Rosji proponuje dr Kazimierz Nowaczyk, niezwiązany z lotnictwem ani aerodynamiką zastępca prze­wodniczącego podkomisji smoleńskiej. To śmieszne. Dowo­dy należy weryfikować, nie odrzucać. I to było robione. Przy zbieraniu dowodów byli obecni także przedstawiciele polscy. Było pięć czarnych skrzynek wyprodukowanych w Polsce, Rosji i USA. Ich zawartości się ze sobą zgadzają. Producenci przeanalizowali dane z rejestratorów i zaświadczyli, że nie zostały nieodwracalnie uszkodzone ani sfałszowane. Ostat­nio autentyczność taśmy z zapisem dźwięku i jej zgodność z zapisem rozmów pilotów z kontrolerami lotów została jeszcze raz potwierdzona, m.in. dzięki wykryciu w nagraniu nieznanych uprzednio zakłóceń od lamp pozycyjnych tu- polewa. Ekipie Macierewicza zostają już tylko rozpaczliwe próby podważania wszystkiego. Czekam, kiedy zaczną mó­wić, że Rosjanie podmienili wrak.

Jak rozumieć to, co działo się w ostatniej fazie lotu? Na nagraniu słyszymy komendę „odchodzimy", jednak samolot zamiast się wznosić, dalej zniża lot, a załoga spokojnie kontynuuje odliczanie odległości od ziemi, jakby to jej nie dziwiło.
To szokujące. Wszyscy piloci, z którymi rozmawiałem, mówili, że słuchając tego nagrania, byli zbulwersowani. W tle słychać alarmy o zbliżaniu się do ziemi najwyższego stopnia. Jeśli pilot nie zareaguje, samolot za kilka sekund uderzy w ziemię. Reakcja nie następuje. Złamawszy mini­malną wysokość zniżania, dowódca nie podrywa samolo­tu, nie wydaje też rozkazu odejścia. Przez ponad siedem sekund ważą się losy 96 ludzi, gdy tupolew stromo zniża się nad doliną. Nie reaguje także na przypomnienie drugie­go pilota, owo „Odchodzimy...?”, na wysokości 75-80 m nad ziemią. Drugi pilot, widząc to, powinien był przejąć w tym momencie stery. Może się przecież zdarzyć, że pierwszy pilot zasłabnie. Po to wprowadzono system bezpieczeń­stwa regulujący zarządzanie zasobami załogi w kabinie. Piloci go nie zastosowali. Gdy wyszli z chmur i zobaczyli ziemię, zrobili, co mogli, by poderwać sa­molot, ale było już za późno. Cały ten lot jest szokujący, a końcówka szczególnie. Dlatego przy analizie wypadku praco­wali także psycholodzy. Laikowi ciężko sobie wyobrazić, jak złożonym zadaniem jest wylądowanie takim samolotem. Za­łoga była niewystarczająco wyszkolona, a mjr Arkadiusz Protasiuk, który był naj­bardziej doświadczony, przyjął na siebie zbyt wiele obowiązków. Był tak zajęty i zestresowany, że przestał wydawać ko­mendy. Wydaje mi się, że już tylko realizo­wał zamiar, by zejść tak nisko, aż zobaczy ziemię, i wtedy zadecydować, czy lądować, czy odejść. Ale to było niewykonalne. Samolot był skazany na katastrofę, jeszcze gdy był w chmurze, na kilkaset metrów i wiele se­kund przed uderzeniem w brzozę.

Ma pan jakiekolwiek wątpliwości, co się stało pod Smoleńskiem?
Miałem wątpliwości, kto zdecydował o lądowaniu. Zna­my wcześniejsze rozmowy, że pierwszy pasażer jeszcze nie zdecydował, co robić, i do końca zostało to w zawie­szeniu. Nigdy nie będziemy tego wiedzieć na pewno, ale dziś, gdy odczytano lepsze technicznie nagrania z kokpitu, skłaniam się ku przypuszczeniu, że była to decyzja pilo­ta, bo nie słychać polecenia „lądujcie” ani „lećcie na inne lotnisko”. Działał pod wielką presją zadania wylądowa­nia, które chciał dobrze wykonać. Nie będąc odpowied­nio wyszkolony na symulatorze, nie wiedział, że cel ten był nieosiągalny.

Rok temu Macierewicz stwierdził wprost: to był zamach, winny jest Putin. Wówczas był opozycyjnym politykiem. Teraz jako minister mówił o „akcie terroru". Ale potem zaczął się z tego wycofywać. Uda się PiS z tego zamachu wykpić?
Zwolennicy partii wodzowskiej PiS przełkną każdą wol­tę wodzów bez refleksji, tak jak zrobili to w kwestii ko­nieczności włączenia do badania katastrofy zachodnich komisji lotniczych. PiS żądał tego przez sześć lat i nagle się wycofał po zdobyciu władzy. Jeśli w ogóle PiS będzie czymkolwiek ograniczany w swych fantazjach smoleń­skich, to przez struktury polityczne państw zachodnich. Reakcje rosyjskie nie stanowią ograniczenia dla Pis i vice versa. Ich interesy w przeciąganiu śledztw smoleń­skich są zbieżne. Rosja już zaczęła oficjalnie reagować na ekscesy Macierewicza, robiąc z niego i z Polski paria­sa. Jeżeli podkomisja Macierewicza zechce kontynuować oszustwa, to powstanie międzynarodowej, zachodniej komisji po ich odejściu będzie po prostu koniecznością. Powinniśmy tego żądać, by wisiała nad głową Macierewi­cza jak miecz Damoklesa.

Smoleńsk: kłamstwo i mit

Wiara w zamach w Smoleńsku, która początkowo wydawała się szaleństwem garstki radykałów, staje się, przez dojście PiS do władzy, religią państwową.

Grzegorz Rzeczkowski

Wydawało się, że musi być inaczej. Że rozmiary tragedii i jej wyjątkowość rozmyją podziały, że strata bez prece­densu połączy wszystkich - bez wzglę­du na polityczne sympatie i życiorysy. W sposób jeśli nie trwały, to przynaj­mniej długotrwały. Groby miały pojednać-nie tylko samych Polaków, ale także Polaków i Rosjan. Z ust czołowych polity­ków i publicystów tuż po katastrofie smoleńskiej padały na­wet słowa o żałobie, która będzie pożegnaniem z 200 latami „niezbyt szczęśliwej historii Polski”.
   Poszło inaczej. Czyli jak zawsze. Zamiast katharsis i pojed­nania mamy podziały tak głębokie, jak nigdy w ostatnich 25 la­tach. Opadły wszystkie skrupuły.
    Okazało się, że można nazywać katastrofę komunikacyjną „zamachem”, znaleźć „dowody” na wybuchy na pokładzie, wi­dzieć wśród „sprawców” polskiego premiera, wśród „pomoc­ników” - prezydenta, a rząd nazywać „sowieckim”. Ci, którzy z taką wizją się nie zgadzają, przynależą do „przemysłu pogar­dy” z mianem „ruskich pachołków”. „Polegli” zostali przez nich „zdradzeni o świcie”. Irracjonalne? Ale skuteczne.
   Sondaże pokazują dobitnie, że orędownicy teorii zamacho­wej tak mocno namieszali ludziom w głowach, że mimo pracy komisji Jerzego Millera, zespołu Macieja Laska i prokuratury ponad 50 proc. Polaków nadal uważa, że przyczyny katastrofy nie zostały wyjaśnione (sondaż CBOS z kwietnia 2015 r.). I choć zdecydowana większość (74 proc. w sondażu Millward Brown dla „Faktów” TVN) nie wierzy tzw. parlamentarnemu zespo­łowi Antoniego Macierewicza, który „ustalił”, że na pokładzie tupolewa doszło nawet nie do jednego, ale do „serii” wybu­chów, to większości (53 proc.) nie przekonały również ustalenia państwowych śledczych wykluczające zamach. Od kilku lat od­setek tych, którzy wskazują na tę przyczynę tragedii z 10 kwiet­nia, jest mniej więcej podobny - to około jednej czwartej do­rosłych Polaków; kolejne kilkanaście procent woli odpowiedź „nie wiem”.
   Po raz pierwszy rocznicę katastrofy smoleńskiej będziemy obchodzić pod rządami partii, która odrzuciła ustalenia pań­stwowej komisji, złożonej z wybitnych i kompletnie niepartyj­nych ekspertów i, forsując całkowicie kłamliwy obraz tragedii nakreślony przez amatorów, zbudowała mit o zamachu w Smo­leńsku. Jak to było możliwe?

   Święci męczennicy
   Wrażenie, że dokonuje się wielkie narodowe oczyszczenie i po­jednanie, żywe było tylko w pierwszych dniach po katastrofie. Zgrzytnęło już 13 kwietnia, gdy okazało się, że Maria i Lech Kaczyń­scy zostaną pochowani na Wawelu. Zaskoczeni, moralnie zaszantażowani przeciwnicy polityczni braci Kaczyńskich przywoływali rozmaite argumenty nie wprost, zwłaszcza ten, że prezydencka para nie była związana z Krakowem, bardziej z Warszawą, więc lepszym miejscem byłaby warszawska katedra, gdzie spoczywają prezydenci i premierzy II RP
   Pomysł, który powstał w gronie polityków PiS, zrealizował me­tropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz. W ten sposób wypełnił bardzo ważną rolę w budowaniu nowej wiary-stworzył jej pierw­szego i najważniejszego męczennika: prezydenta Kaczyńskiego. Kardynał argumentował, że prezydent „zginął po bohatersku”, więc powinien spocząć obok marszałka Piłsudskiego, „razem z tymi, którzy się zasłużyli dla dobra naszej ojczyzny”. Gdy kilka­set osób, skrzykniętych na Facebooku, protestowało pod krakow­ską kurią przeciwko pogrzebowi na Wawelu, związany z prawicą satyryk Jan Pietrzak ogłosił, że widocznie „nie wszyscy czują się Polakami”, tak „jak żałośni obrońcy polskich królów przed pol­skim prezydentem”. Wzywając metropolitę do wycofania decyzji o wawelskiej lokalizacji pochówku, Andrzej Wajda i Krystyna Za­chwatowicz trafnie przewidzieli to, co niebawem miało się wyda­rzyć: „decyzja ta (...) może spowodować najgłębsze od odzyskania niepodległości w 1989 r. podziały polskiego społeczeństwa”.
   Polskie demony obudziły się szybko, karmiąc się mieszaniną po­dejrzliwości, resentymentu, nieufności wobec własnego państwa i wciąż żywej wrogości do Rosji. A symboliczne skojarzenia same się nasuwały: katastrofa smoleńska wydarzyła się tam, na nieludz­kiej ziemi rosyjskiej, w dodatku właściwie w tym samym lesie, gdzie 70 lat wcześniej NKWD rozstrzelało tysiące polskich oficerów. Więc już w pierwszych dniach po katastrofie w wielu głowach zaczęła kiełkować myśl, że to przecież niemożliwe, żeby prezydent prawie 40-milionowego państwa oraz 95 towarzyszących mu osób, w tym najważniejsi politycy i dowódcy armii, zginęli ot tak, w wypadku komunikacyjnym, którego przyczyną była brawura i złe wyszko­lenie pilotów oraz kontrolerów.
   Teorie spiskowe zaczęły się pojawiać już w pierwszych godzi­nach po katastrofie. Obok tak kompletnie irracjonalnych, jak ta, że pasażerowie zostali otruci na pokładzie, a za sterami usiadł pilot kamikadze (dowód - w relacjach z miejsca katastrofy nie było wi­dać ciał), najczęściej wspominano o planowanym zamachu. Już wtedy sformułowano hipotezę sztucznej mgły, rozpylanej przy użyciu helu przez rosyjski samolot, spekulowano o zablokowa­nych sterach, rosyjskim sabotażu, do którego miałoby dojść kilka miesięcy wcześniej podczas remontu tupolewa w Rosji, dobija­nych strzałami rannych (jeszcze niedawno mówił o tym Antoni Macierewicz), którzy przeżyli zderzenie z ziemią. Aby zatrzeć śla­dy Rosjanie mieli nawet zamienić czarne skrzynki i rozegrać nas piarowo. Wiadomo - udając żal i celebrując żałobę, chcieli oddalić od siebie podejrzenia...
   Spontanicznie, pod wpływem zrozumiałych emocji wygłaszane głupstwa wkrótce zaczęły się zlewać w jedną polityczną narrację, zarządzaną przez Prawo i Sprawiedliwość. Podczas prezydenckiej kampanii Jarosław Kaczyński jeszcze unikał bardzo jednoznacz­nych oskarżeń, ale tuż po przegranych wyborach tama puściła. Katastrofa zaczęła być przetwarzana na ideologię. Wiodąca rola przypadła tu człowiekowi do zadań specjalnych Antoniemu Macierewiczowi i jego zespołowi parlamentarnemu powołane­mu w lipcu 2010 r. To ten zespół krok po kroku „ustalił”, że kata­strofę spowodowała „seria wybuchów” na pokładzie lądującego w Smoleńsku Tu-154M. Zapraszani przez obecnego szefa MON na tzw. konferencje smoleńskie naukowcy wszystkich specjalno­ści, tylko nie od badania katastrof lotniczych, prezentowali różne „dowody” na zamach - m.in. pamiętne eksplodujące parówki czy zgniatane puszki po piwie.
   Kreowaniu wiary w spisek i deprecjonowaniu ludzi związanych z ówczesną władzą towarzyszyło kreowanie mitu Lecha Kaczyń­skiego i jego jedynego prawowitego dziedzica - Jarosława. PiS wykreował Lecha Kaczyńskiego na politycznego giganta, męża stanu, który poległ w służbie ojczyzny, wysłany na śmierć do Rosji przez własny rząd. Im bardziej rósł mit i legenda prezydenta, tym bardziej nie mógł on zginąć w zwykłej katastrofie. Dlatego rosła też wizja zamachu.

   Prorocy gazetopolscy
   Wiara, jeśli ma być żywa, musi mieć swych wyznawców i proroków- głosicieli. Wirus zamachowy zaczął się namnażać i rozprzestrzeniać dzięki publicyście Janowi Pospieszalskiemu i reżyserce Ewie Stankiewicz, którzy jeszcze przed pogrzebem prezydenckiej pary zjawili się wśród zgromadzonych przed Pa­łacem Prezydenckim. Przeglądając prasowe relacje z tamtego czasu, można natknąć się na taki fragment korespondencji „Frankfurter Allgemeine Zeitung” dotyczący metod stosowa­nych przez Pospieszalskiego: „Nie stawiał pytań, ale czynił aluzje i niedopowiedzenia. Natychmiast został zrozumiany i znalazł wielu, którzy dopowiadali do końca jego aluzje. (...) To, że możliwość zamachu nie była poważnie brana pod uwagę ze strony polityków i większości mediów, uznawano za do­wód, iż próbuje się coś ukryć”.
   Krakowskie Przedmieście z miejsca narodowej żałoby i zadumy przekształciłoby się w miejsce spotkań zwolenników najbardziej kosmicznych teorii spiskowych oraz przeciwników PO i Bronisława Komorowskiego, który jako marszałek Sejmu przejął wykonywanie obowiązków głowy państwa, a po lipcowych wyborach został pre­zydentem. Obóz pisowski uznał Komorowskiego za uzurpatora.
   Symbolem pogłębiającego się pęknięcia był konflikt o krzyż ustawiony przez harcerzy przed Pałacem Prezydenckim. Wsparta przez PiS pięciomiesięczna „obrona” krzyża stała się kolejnym z mitów założycielskich nowej wiary i tematem na­stępnej produkcji tandemu Stankiewicz-Pospieszalski: doku­mentu „Krzyż”. Wyświetlony m.in. przez TVP pokazywał, jak rząd i jego zwolennicy, dążąc do przeniesienia krzyża, w rze­czywistości sondują, „jak daleko można się posunąć w niszcze­niu podstaw naszej cywilizacji”.
   Do medialnej ofensywy szybko dołączyli dziennikarze propisowskich mediów, w czym długo przodowała „Gazeta Polska”. Dziennikarze gazetopolscy już miesiąc po katastrofie orzekli, że „był zamach”, a samolot raz miała zniszczyć bomba paliwowo-próżniowa, innym razem zakłócenia systemu GPS. We wrze­śniu 2011 r. „Gazeta Polska Codziennie”, która należy do jednej ze spółek związanych z PiS, opublikowała „10 dowodów na zamach w Smoleńsku”, ilustrując artykuł okładkowym zdjęciem eksplo­dującego tupolewa. Na finiszu kampanii parlamentarnej ogłosiła już bez cienia wątpliwości: „Prezydent został zamordowany”.
   W lepieniu zamachowego mitu „Gaze­ta Polska” osiągnęła swoiste mistrzostwo.
Na każdy argument ze strony ekspertów komisji Millera natychmiast znajdowano kilka, które miały je podważyć. Ale kul­minacją ofensywy tzw. dziennikarzy nie­pokornych był artykuł Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej”, który jesienią 2012 r. ogłosił, że na wraku tupolewa znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Mimo stanow­czego i wielokrotnego dementi prokuratury, tłumaczącej, że to ślady wysokoenergetycz­nych cząsteczek, które nie muszą być ślada­mi materiałów wybuchowych, i że podobne znaleziono na drugim tupolewie stojącym na lotnisku w Mińsku Mazowieckim, Gmyz nie tylko nigdy tego nie sprostował, lecz teorię twórczo rozwinął w tygodniku „Do Rzeczy”, dodając do listy materiałów wybuchowych rzekomo wykrytych na poszyciu Tu- 154M heksogen i oktogen.
   Głosząc najbardziej nawet absurdalne teorie o przyczynach katastrofy, ich rzecznicy wykorzystali nie tylko to, że badanie takich katastrof jest niezwykle skomplikowane i długotrwałe, a przez to trudne do wytłumaczenia laikom. PiS i smoleńscy wyznawcy długo tkali mit o zamachu w Smoleńsku bez jakiej­kolwiek reakcji ze strony rządu, który po ogłoszeniu raportu Millera w lipcu 2011 r. uznał swoją rolę za skończoną i przekazał niejako pałeczkę prokuraturze. Ta z kolei tylko pogłębiała spe­kulacje, skąpo informując o postępach w śledztwie, a gdy już zabierała głos, potrafiła - jak w kwietniu 2014 r. - ogłosić, że tezy o zamachu nie można wykluczyć, choć wybuchu na pewno nie było. Gdy więc jesienią 2013 r. premier Tusk wreszcie powołał tzw. zespół Laska, który miał walczyć z teoriami spiskowymi, ton tzw. smoleńskiej narracji był już dawno ustalony.
   Tak ogromnego potencjału emocji nie można było nie za­gospodarować politycznie. Nie po raz pierwszy Jarosław Ka­czyński postanowił wskoczyć na falę, która miała go ponieść ku władzy. Tym razem nie tylko politycznej, ale także duchowej, w roli obrońcy polskiej tradycji, a nawet - w kontekście sporu o krzyż - wiary katolickiej.
   Tuż po przegranych wyborach prezydenckich Jarosław Kaczyń­ski narzekał jeszcze na „Gazetę Polską”, że zbyt agresywną publi­cystyką smoleńską zniweczyła jego szanse na zastąpienie brata w Pałacu Prezydenckim. Ale już we wrześniu stwierdził, że „poli­tycznie i moralnie” za katastrofę odpowiadają „Tusk i Komorow­ski”. Hamulce puściły po publikacji Gmyza. Prezes potwierdził, że „nastąpił wybuch”, i jasno zakomunikował, że „zamordowanie 96 osób to niesłychana zbrodnia, każdy, kto miał cokolwiek z tym wspólnego, powinien ponieść tego konsekwencje”. W ten sposób nie pozostawił już żadnych wątpliwości, jaki jest kanon smoleń­skiej wiary, spajającej najbardziej zaangażowany elektorat PiS. To ta grupa pozwoliła partii przetrwać kolejne porażki wyborcze, była też fundamentem wyborczego zwycięstwa 2015 r.

   Fakty będą się zacierać
   Teraz wiara smoleńska umacniana będzie już nie tylko podczas miesięcznic, które od niedawna odbywają się z wojskową asystą, nie tylko podczas odsłaniania przez Kaczyńskiego kolejnych tablic ku czci „poległych” na kolejnych katedrach i kościołach. Wzmacnia ją podkomisja powołana przez ministra Macierewi­cza i funkcjonująca w ramach resortu obrony. Powołana zresztą w jego stylu - czyli metodą faktów dokonanych, mimo wątpliwo­ści prawnych, czy w ogóle będzie legalna. W jej składzie znaleźli się tzw. eksperci zespołu Macierewicza, ale zabrakło specjalistów od badania katastrof samolotowych. Formalnie nowe badanie nie może unieważnić wyników poprzedniego, ale faktycznie, a zwłaszcza politycznie i medialnie, tak właśnie będzie.
   Badanie tego typu katastrof traktowane jest przez prawo mię­dzynarodowe jako wewnętrzna sprawa krajów, których dotyczy - w tym przypadku Polski i Rosji. Ustalenia komisji badających przyczyny wypadków nie są zatwierdzane ani nawet formalnie odnotowywane przez żadną instytucję mię­dzynarodową. Nie ma też żadnej procedury odwoławczej.
   Dlatego domniemania podkomisji, na­głaśniane przez cały pisowski aparat PR, ostatecznie przysłonią to, co ustalił zespół Millera. Tym bardziej że cały jego dorobek został usunięty z oficjalnych stron rządo­wych. Dawnych członków państwowej ko­misji badania wypadków lotniczych martwi także groźba anulowania zaleceń z raportu końcowego. Wszystkie, czyli 42, dotyczyły poprawy bezpieczeństwa lotów w lotnictwie wojskowym. - Tak jak zrelatywizowano konstytucję i wyroki TK, tak samo można zrelatywizować to, co napisała nasza komisja - mówi Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i jeden z członków zespołu Millera. - Ale jeśli podkomisja wyda jakieś zalecenia profilaktyczne, które będą wdrażane w wojsku, mogą one przynieść szkodliwy efekt dla bezpieczeństwa lotów. Bo jakie mogą być te zalecenia, skoro przyczyną katastrofy nie były błędy w szkoleniu pilotów, zaniedbania w nadzorze nad specpułkiem i zła organizacja lotów VIP, tylko zamach?
   Na razie Antoni Macierewicz złagodził swoje stanowisko, przemilczając teorię wybuchową na rzecz tez o awarii silników. Wszystko, co zrobią - on, jego komisja i nowy zespół prokuratorów powołanych przez Zbigniewa Ziobrę do wskazania winnych - bę­dzie służyło „wygumkowaniu” dotychczasowych ustaleń. Zapew­ne trudno będzie oficjalnie obronić absurdalną tezę o zamachu, ale podkomisja będzie wytwarzać „sztuczną mgłę”, która spowije smoleńską katastrofę. Będzie się mówiło, że poszlaki są oczywi­ste, ale dowody zostały zniszczone; że przecież wiadomo, kto stoi za tą zbrodnią, ale „ze względów międzynarodowych” nie możemy powiedzieć, że Rosja i przewodniczący Rady Europejskiej - Tusk. ltd., itp. Mamy to już nieźle przećwiczone. A gdy fakty i interpretacje będą się mieszać i zacierać, coraz trudniej będzie ostatecznie obalić hodowane od lat smoleńskie kłamstwo o zamachu. Zapew­ne zostanie z nami na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz